W naszym „fotograficznym” kalendarzu mamy kilka punktów, których za nic w świecie nie chcemy przegapić. W marcu zawsze jeździmy nad Narew i Biebrzę obserwować wiosenne rozlewiska. Przy okazji zahaczamy o nadnarwiańskie wydmy, do których oboje mamy wielki sentyment. Gdy w maju zaczynają kwitnąć kaczeńce, to dla nas znak, że warto wstać skoro świt i zaczaić się na wychodzące o wschodzie słońca na żerowisko łosie. Za to latem, tuż przed żniwami, świetnie prezentują się drewniane cerkwie. A jesienią... Jesień to idealna pora na fotografowanie mgieł. Te ostatnie najlepiej wychodzą... przypadkiem.

Niestety, ostatniej jesieni wszystko sprzysięgło się przeciwko nam. Anka przeżywała męki edukacyjne co drugi tydzień, a fajne słońce pojawiało się tylko w dni powszednie, gdy nasz czas i energię zżerała zawodowa proza. Wrzesień minął niemalże niezauważony.Wizja fotografowania mgieł stawała się coraz bardziej... mglista... Ale niespodziewanie w październiku słońce zaczęło się do nas ponownie uśmiechać.
Połowa października... Anka w szkole... Wieczorem w piątek robię krótki bilans ewentualnych zysków i strat. Na jednej szali kładę dłuższe wylegiwanie się w łóżku, na drugiej – łosie i Biebrzę, czyli jedno z najbardziej magicznych miejsc na Podlasiu. Pozostawiam wszystko przypadkowi. Następnego dnia budzę się tuż po 4 i przez chwilę biję się z myślami. Na szczęście one nie chcą się za bardzo bić ze mną, więc... jadę.

Poranne rozczarowania

Od początku mgła jak cholera. Do Jeżewa jedzie się jeszcze w miarę szybko i płynnie, za niewielkim rondem w Jeżewie, gdy trzeba skręcić na Łomżę (trasa 64), zaczyna się robić nieprzyjemnie. Mgła oblepia samochód, widoczność znikoma.
Dojeżdżam do Strękowej Góry. Tuż przed mostem na Narwi wysiadam wkurzony z samochodu. Czekam... Odnoszę wrażenie, że w tej mgle mógłbym zanurzyć ręce. Nocą wydaje się być niemalże jakąś formą niezależnego życia. Niczego nie widać w odległości kilku kroków.

Jesienne mgły nad Narwią tworzą zapierające dech w piersiach widowisko.
Mija pół godziny. Jadę dalej, w zasadzie toczę się. Za godzinę ma wstawać słońce, więc szkoda byłoby przegapić ten moment. Zwłaszcza nad Biebrzą. Przez kilka długich chwil biegnie przede mną „asfaltówką” zając. Nie ucieka, tylko biegnie przed siebie, tuż przed samochodem. Desperat czy wyczynowiec? A może chce się po prostu pościgać z Pandą?

Jesienne poranne przymrozki, czyli mróz w roli wielkiego estety.
Noc jeszcze snuje się między drzewami i zaroślami, ale niebo powoli zaczyna się przecierać. Niespiesznie spaceruję Długą Łuką, zaglądam na kilka łąk, które kryją się za zaroślami ciągnącymi się wzdłuż Carskiego Traktu, wchodzę na drewnianą wieżę widokową niedaleko Długiej Łuki i obserwuję okolicę przez lornetkę. Nic, ani żywego ducha. Jadę na szlak Barwik. Tam też nie spotykam żadnego czworonoga. Krążę po okolicy. Dopada mnie głupioludzka irytacja. Bo przecież wstałem tak wcześnie... Więc coś mi się należy? Zapominam, że przyroda niczego nie obiecuje, nie spełnia życzeń jak magik wyciągający za uszy królika z cylindra. Ona po prostu jest.

Łosie we mgle

Poddaję się... Postanawiam wracać. Niebo różowieje po lewej stronie Carskiego Traktu (jadąc od strony Osowca w kierunku Strękowej Góry). Zza cienkiej linii horyzontu słońce wolno wytacza się spod lekko uniesionej kurtyny jaśniejącego nieba. W sfrustrowanej głowie rodzi się desperacka myśl – może przynajmniej zrobię fajny wschód słońca. Gdy jestem przed Laskowcem, zaczynam się niemalże dławić z nadmiaru piękna. Nad wysuszonymi trawami po obu stronach drogi snują się kłębiaste mgły. Niektóre przepływają bezszelestnie gnane lekkim wiatrem, inne zakotwiczają na dłużej między drzewami i zaroślami. Mgły, wschodzące słońce i kryształki lodu skrzące się na trawach i gałęziach... Sceneria niemalże filmowa.

Łoś to czy tylko zjawa?
Wysiadam niedaleko zakrętu przed Laskowcem. Robię zdjęcie, po nim kilka kolejnych. Dopiero po dłuższej chwili dostrzegam znajomy kształt. Piękna klępa stojąca między dwoma niewielkimi drzewami. Kompletny przypadek. Gdybym się nie zatrzymał, żeby „zrobić kilka krajobrazów”, nawet bym jej nie dostrzegł. W widoku łosi jest coś niemalże narkotycznego. Nie potrafię zapanować nad emocjami. Przez chwilę obserwuję klępę przez lornetkę. Staram się podejść jak najbliżej. Brnę przez wysoką trawę, starając się kryć za kolejnymi krzakami. Udaje mi się to tylko do pewnego momentu. Gdy jestem bliżej, zauważam, nieco ukryty za drzewem, kolejny kształt – tym razem sporych rozmiarów samca z niewielkim porożem. Do tej pory nad Biebrzą spotykaliśmy zwykle samce bez poroża, które w Polsce są powszechniejsze.

Brzeg rzeki wyłania się z mgieł niczym nieznany ląd.

Dla takich widoków warto wstać w sobotę o 4 nad ranem.
Chwilę później usłyszałem charakterystyczne płaczliwe, lekko nosowe porykiwanie samicy. Faktycznie, przecież do połowy października zwierzęta te mają ruję, a ja niechcący trafiłem w sam środek łosiowych zalotów. Zapewne jednych z ostatnich w tym roku... Moja obecność przerywa jednak amory. Zwierzęta robią się niespokojne i zaczynają wycofywać się. Dopiero wtedy dostrzegam jeszcze jednego zwierzaka – tym razem niewielkiego łoszaka, który do tej pory skrywał się w zaroślach. Podczas rui w towarzystwie klemp czasami można spotkać młode z poprzedniego miotu. Samiec musi się z tym pogodzić, żeby zostać zaakceptowanym przez samicę. Generalnie, zwykle ze „związku” łosi rodzi się do dwóch młodych (do rzadkości należą trzy), z czego wiele nie przeżywa pierwszych dwóch miesięcy...

W rodzinnym szyku

Łosie biegną na wprost wschodzącego słońca. Są zachwycające. Zagłębiają się w mgłę niczym duchy. Przez chwilę widać tylko ich łby, które płyną we mgle jak w wezbranej rzece. Znikają...

Odpowiedzialność w wersji "łosiowej".
Co ciekawe, biegły w szyku znamionującym troskę o małego. Pierwsza matka – jakby wytyczała szlak, później maluch, a na końcu samiec, który zdawał się mieć pieczę nad całą trójką.
Wracam do samochodu. Dojeżdżam do mostu w Strękowej Górze. Mgły płyną powoli w stronę wsi, na przemian odsłaniając i zakrywając nurt rzeki. Wschodzące słońce lekko je barwi.

Para łabędzi ścigająca się ze swoimi odbiciami.
Najpierw robię zdjęcia z samego mostu, potem z jednego brzegu rzeki i drugiego. Ciągle szukam idealnych kadrów. Żaden z nich nie wydaje mi się wystarczający... Dlatego chowam aparat, opieram się o barierkę i patrzę. Po prostu patrzę, a może czekam tylko na otwarcie niewielkiego wiejskiego sklepu w Strękowej Górze, gdzie zawsze rano w sobotę są przepyszne małe pączki.

0 komentarze:

Prześlij komentarz